Wspomnienie o prof. Chmielewskim
Zaliczona matura na pięć
Wspomnienie o Profesorze Andrzeju M. Chmielewskim
Mój anglista z Małachowianki – Profesor Andrzej Marek Chmielewski urodził się 17 sierpnia 1954 roku prawdopodobnie w Łodzi. Można więc domniemywać, że szkoły również w tym mieście pokończył, chociaż nie jest to informacja sprawdzona. Był bardzo młody, jak na nauczyciela, gdy pierwszy raz się spotkaliśmy – we wrześniu 1980 roku.
Galeria zdjęć (dzięki p. Dorocie Pietrasiak) Rozpoczęłam wtedy naukę w wymarzonym profilu biologiczno- chemicznym; tekę wychowawczyni dzierżyła pani prof. Krystyna Siwek – matematyk. Do szkoły wchodziło się wtedy przez takie drewniane, stare drzwi z metalową klamką, od strony ul. Małachowskiego. Przed pierwszą lekcją angielskiego (pracownia mieściła się wtedy na pierwszym piętrze w starym skrzydle) wiedzieliśmy o Nim tylko tyle, że jest fajny i włącza na lekcjach piosenki Beatlesów. Na zajęcia przybiegł trochę spóźniony, na schodach słychać było jego szybkie kroki. Pierwszy kontakt, uśmiech, żart i już było wiadomo, że będzie naszym ulubionym nauczycielem. Chmielo – bo tak o Nim po cichu mówiliśmy- ubrany był w szary, jasny garnitur z kamizelką, koszulę i krawat oraz szare, zamszowe półbuty. Jasne włosy opadały Mu na niebieskie oczy, przysłonięte okularami w drucianych oprawkach, był średniego wzrostu i szczupły. Pod pachą trzymał dziennik, a w ręku pęk kluczy.
W miarę upływu naszych wspólnych lat dał się poznać jako bardzo sympatyczny, wykształcony i oczytany człowiek, miłośnik literatury angielskiej i francuskiej, meloman (muzyka poważna), wędrowiec niestrudzony (szkolne koło PTTK) oraz entuzjasta pływania pod żaglami – szkolne koło wodniaków. Bardzo lubiany przez młodzież, często był zapraszany na wycieczki, rajdy, imprezy i spotkania. W 1981 roku w czerwcu pojechaliśmy razem do Białowieskiego Parku Narodowego na trzydniową wycieczkę, a na jesieni 1983 roku do Poznania (Gniezno, Biskupin, Kruszwica. Kurnik).
Profesor mieszkał w internacie Małachowianki – w Domu Nauczycielskim przy ul. Kościuszki 20 pod nr 6 na drugim piętrze. Okno jego mieszkania wychodziło na Dąb Broniewskiego, do pracy miał więc blisko. Na obiady chadzał do Szkoły Muzycznej przy ulicy Kolegialnej 23. Był bardzo zadbany i zawsze elegancki. Latem chodził w płóciennych spodniach i koszulach w kratkę, ze skórzaną torbą na ramię, jesienią w beżowym lub szarym prochowcu i w garniturach, zimą w beżowej kurtce, zielonym szaliku, czapce narciarskiej lub w klasycznej czarnej z włóczki, do tego buty zamszowe, do kostki , sznurowane i skórkowe rękawice. Na rajdy nosił zieloną kangurkę, jeansy i błękitny plecak, często szelki. W czwartki był dzień mundurowy wodniaków – Nasz Chmielo wdziewał wtedy mundur – coś pomiędzy stylistyką harcerską a strażacką – sznury, lampasy, epolety , guziki metalowe, etc.
Zimą 1981 roku Profesor zamienił się na pracownię z prof. od biologii i przeniósł manele do sali na parterze w nowym skrzydle – obok kancelarii i pokoju dyrekcji. Okna pracowni wychodziły na wirydarz. Żałowaliśmy trochę naszej starej klasy, bo miała taki staroświecki klimat, ale musieliśmy się przyzwyczaić. W grudniu 1981 roku zaczął się stan wojenny – nasi koledzy maturzyści nie mieli studniówki! Wprowadzono godzinę milicyjną i Nasz Profesor razem z innymi nauczycielami miał takie dyżury na mieście – chodził i sprawdzał, czy młodzież się nie szwenda po zmroku. A zima była ostra, tego roku…
W maju 1982 roku było tak zimno, że kasztany nie zakwitły na matury! A Tygodnik Płocki wyprodukował artykuł o naszych maturzystach – oto fragment: podchodzi nauczyciel, wstają leniwie, opieszale, powoli zmierzają w stronę klasy. Nauczyciel podąża za nimi, puszcza ich przodem, jest jeszcze bardzo młody, ktoś niewtajemniczony mógłby go wziąć za jednego z uczniów, gdyby nie strój. Nauczyciel jest ubrany w jasny garnitur, pod szyją krawat. Oni, jego uczniowie poubierani są różnie, najczęściej w jeansy i kurtki” szwedki” i powyciągane swetry…
Plotka, której nigdy nie sprawdziliśmy, głosiła, że Profesor ma w domu muzyki na 350 godzin słuchania, w tym dzieła wszystkie Beethovena i uwielbia Sonatę Księżycowa. Podobno sam grywał na flecie, ale to też nie wiadomo. Na jesieni 1982 roku w Muzeum Mazowieckim- naprzeciwko Katedry (obecnie Pałac Biskupi) odbywały się takie koncerty kameralne – „ Przy lampie naftowej”- na których Profesor bywał i ja także, z koleżanką, jak udało się zdobyć bilety. Najczęściej grali Chopina na fortepianie, skrzypcach, bywały też atrakcje operowe.
W szkole, na lekcjach, gdy Profesor był zmęczony albo po prostu nie chciało Mu się odpytywać – uruchamiał magnetofon szpulowy i słuchaliśmy – klasyki, Beatlesów (All you need is love, Women, Remember, Yesterday, All my loving, Please, mr Postman), kołysankę angielską – All the pretty little horses i balladę The sound of silence. Śmialiśmy się, dyskutowaliśmy o muzyce, a pomiędzy tym wszystkim, mimowolnie, przyswajaliśmy angielskie słówka. Z gramatyką już nie było tak łatwo. Na setnej lekcji angielskiego, która nie pamiętam kiedy przypadła, urządziliśmy bankiet z herbatą i ciachami i muzyką Beatlesów – tym razem mocne uderzenie, bez smętów! – Odśpiewaliśmy I wanna be your man, Please, please me, Love me do, Twist and shout, Help! She loves you. Było czadowo!
Profesor na biurku musiał mieć zawsze wszystko porządnie poukładane, wprost pedantycznie porządnie i wkurzał się, jak mu ktoś przesunął wazonik o pięć cm w prawo. Robiliśmy Mu zresztą różne żarty. Posiadał własny czajnik elektryczny i często gotował wodę i parzył sobie kawę na lekcji. Na tablicy pisał szybko i zamaszyście, potem otrzepywał ręce z kredy, mył je w umywalce i kremował(!) kremem chowanym w szufladzie biurka. Pisał piórem wiecznym i na biurku miał kałamarz z atramentem, a ponieważ większość z nas też pisała piórem, regularnie, po cichu częstowaliśmy się Jego zapasem. Posiadał też taki nieduży, kijeczek drewniany, którym postukiwał, przechadzając się po klasie. Nie był surowy, wprost przeciwnie – ugodowy i pobłażliwy, czasem tylko się denerwował, jak sobie pozwalaliśmy na zbyt wiele. A pozwalaliśmy sobie – np kilkoro z nas dopisało sobie w dzienniku trochę lepszych ocen, wprawiając Profesora w zdumienie i niedowierzanie. A pewna grupa dziewcząt malowała się na lekcjach. Że o wagarach w pierwszy dzień wiosny nie wspomnę.
Ponieważ palił papierosy (Camele, Marlboro i Mocne) na przerwach chodził do pokoju nauczycielskiego na pierwszym piętrze w nowym skrzydle – bo tam był pokój dla palących- i pogrążał się w chmurach dymu z innymi palaczami. W maju 1982 roku miał miejsce zabawny incydent w wykonaniu naszego Profesora. Otóż miał On zwyczaj, po dzwonku na lekcję, gdy staliśmy już pod klasą, rzucać w naszym kierunku pękiem kluczy, byśmy sobie drzwi otworzyli i weszli, gdy się po drodze z kimś zagadał. No i wtedy te klucze tak rzucił, że poleciały pod sam sufit i stłukła się cała lampa – klosz i żarówka, a odłamki poleciały na podłogę! Nastąpiła ogólna konsternacja, a potem oczywiście wybuch śmiechu – aż dyrekcja wyskoczyła z gabinetu i inni nauczyciele i uczniowie! To był naprawdę niezły efekt! Nie wiem, naprawdę, czy w tamtych czasach musiał sfinansować zakup nowej lampy?
We wrześniu tego roku Profesor zachorował na zapalenie płuc i kilka tygodni nie było go w szkole. Martwiliśmy się, ale wrócił w dobrym zdrowiu.
Pan Profesor lubił róże, tort migdałowo – orzechowy, natomiast nie lubił śledzi i koloru granatowego. Na wycieczkach jadł to, co wszyscy- akurat tortu ani śledzi nie podano, ale w granacie rzeczywiście nie chodził. Od naszej drugiej klasy jeździł pomarańczowym fiatem 126P. W listopadzie 1982 roku zmarł Mu ojciec i nasz Profesor chodził kilka miesięcy z czarną aksamitką na rękawie płaszcza. W tamtym roku szkolnym nie chodził z nami na rajdy piesze, a my chodziliśmy na każdy – zbierało się jakieś punkty do legitymacji PTTK. W weekendy jechał do Łodzi- znaliśmy nawet Jego łódzki adres – z ukradkowej i pospiesznej lektury strony tytułowej legitymacji PTTK Profesora, który to dokument wykradliśmy podstępnie wraz z resztą papierów przed wyjazdem na obóz wędrowny na Roztocze w lipcu 1983 roku.
Pojechaliśmy z prof. Zombirtem od geografii, a Chmielo dołączył do nas na trasie. Wiodła ona przez malownicze rejony od Lublina do Zamościa. Częściowo pieszo, częściowo autobusem, zwiedzaliśmy Gródki, Radecznicę, Szczebrzeszyn, Zwierzyniec, Górecko Stare, Józefów, Susiec, Krasnobród, Tomaszów. Wieczorami graliśmy w karty, śpiewaliśmy, pisaliśmy kronikę i wygłupialiśmy się. Profesor był niezmordowany – 20 km w upale, mycie w misce, na ogół w zimnej wodzie, pożywienie skromne, twarde materace, a On zawsze dowcipny i uśmiechnięty, jakby poza tym. Czasem zamyślony, daleki, ale zawsze sympatyczny, dobry towarzysz .
Nadszedł ostatni rok naszej wspólnej wędrówki. Studniówka – 28 styczeń 1984 roku – ja w czarnej sukience z koronką, koleżanki w białych bluzkach i czarnych spódnicach, Profesor w swoim eleganckim garniturze, daje się prosić do tańca. Przed maturą miałam indywidualne konsultacje – spotykaliśmy się w pracowni – ja czytałam swoje opowiadania i ćwiczenia, a On je cierpliwie poprawiał. Widzę jak marszczy czoło, poprawia okulary, uśmiecha się i mówi – Chyba mnie pozbawią pracy, jak ja uczę, skoro nawet najlepsza uczennica robi błędy! Na maturze dostałam pięć. W czerwcu mieliśmy bal maturalny – podobnie jak studniówka odbył się w Szkole – stoły stały na korytarzu nowego skrzydła, a tańce były na sali gimnastycznej. Piliśmy już oficjalnie- nie jak na studniówce, pod stołem wino z butelek po oranżadzie…Profesor wyszedł z balu ok. czwartej nad ranem, pomachał nam i odszedł ul. Małachowskiego w stronę Kościuszki – widzę Jego sylwetkę w beżowym prochowcu, jak oddala się od nas, tym swoim szybkim krokiem i w końcu znika za zakrętem. Nastąpiły pożegnania i zrobiło się smutno, ale już rozwijała się w nas ta ekscytacja nowym życiem – opuszczaliśmy bezpieczne mury, by spełniać swoje marzenia!
Pan Profesor cały rok szkolny 1984-1985 był na urlopie zdrowotnym i prawdopodobnie mieszkał w Łodzi. Potem pracował w Małachowiance jeszcze parę lat – gdzieś do 1995 roku i wrócił do Łodzi. Kilka razy spotkałam Go przypadkiem (bo i ja tu mieszkam), ale nie miałam śmiałości podejść i przywitać się. Na spotkaniu klasowym ok 2010 roku dostaję informację, że zmarł. Ponieważ w międzyczasie wynaleziono internet -podejmuję poszukiwania grobu- znajduję, ale to nie jest grób Naszego Profesora- nie zgadza się data urodzin. Wobec tego zaczynam szukać w Biurze Ewidencji Ludności – w 2014 roku – otrzymuję potwierdzenie, że Profesor odebrał oficjalne pismo skierowane do Niego i pokwitował je, ale nie wyraził zgody na udostępnienie danych meldunkowych. Podejmuję próbę kontaktu – wysyłam list na ten stary adres znany jeszcze z liceum i podaję namiary na siebie, ale nie dostaję żadnej odpowiedzi.
Obecnie, tak naprawdę to nie wiem, co się z Nim dzieje – może ktoś inny dopisze zakończenie. Pozostaje mi wierzyć, że żyje sobie spokojnie i szczęśliwie i mieć nadzieję, że czasem wspomina nasze wspólne lata.
Patrzę jak mija życie, jak zmienia się Szkoła, jak dorośleją moje dzieci, jak ja się zmieniam, a te lata młodości ciągle noszę w sercu – piękne, wspaniałe, pełne ufności, kolorowe, radosne. A Nasz Profesor zawsze będzie ich najlepszą częścią.
Plurimos annos Małachowianko! Plurimos annos Profesorze!
Dorota – Małachowiak, matura 1984, aptekarka, anglofil, miłośniczka muzyki poważnej, srebrnego ekranu i pieszych wędrówek, chórzystka- amatorka.